KE opracowuje nową koncepcję ograniczania cen gazu po fiasku ubiegłotygodniowych rozmów ministrów energii. Trwają też trudne rozmowy o limitach dla rosyjskiej ropy. Czas w obu kwestiach goni.
Już od przyszłego poniedziałku w UE obowiązywać mają sankcje na rosyjską ropę, które – zgodnie z kierunkową decyzją „27” – oprócz zakazu importu rosyjskiego surowca do Europy, obejmować mają limit cen. Na niecały tydzień przed wejściem w życie restrykcji w Brukseli trwa jednak gorący spór i wciąż nie wiadomo, jakie warunki handlu rosyjskimi paliwami zaproponuje ostatecznie światowym rynkom Zachód. Dziś w Brukseli kolejna próba przełamania impasu – ambasadorowie wznowią zakończone bez efektu w zeszłym tygodniu rozmowy w sprawie pułapu cenowego.
Zachód nie zgadza się na wysokie limity surowcowe
Wyznaczenie maksymalnej wartości baryłkom sprzedawanym przez Moskwę to pomysł USA (a konkretnie Departamentu Skarbu), który z kolei przekonał do niej państwa z grupy G7. Rozwiązanie to miało – według inicjatorów – skutecznie uderzyć w finansowe fundamenty Kremla, chroniąc zarazem światową gospodarkę przed kolejnymi bodźcami inflacyjnymi i łagodząc skutki sankcji dla bezpieczeństwa dostaw. Kluczem do sukcesu mają być w dużej mierze regulacje UE, bo skuteczne oddziaływanie na ceny surowca poza kręgiem stolic, które i tak nałożyły restrykcje na rosyjskie surowce, ma zapewnić kontrola europejskich firm nad krytycznymi gałęziami transportu morskiego i jego otoczenia. Dostęp do statków, a także usług finansowych i ubezpieczeniowych świadczonych przez podmioty unijne ma zostać ograniczony do tych dostaw, które realizowane będą w cenach mieszczących się w wyznaczonym limicie.
Dopiero na ostatniej prostej rozmów zmierzających do uruchomienia mechanizmu określono konkretny pułap cenowy, poniżej którego miałyby być sprzedawane rosyjskie baryłki. W zeszłym tygodniu okazało się, że G7, a w ślad za grupą, Komisja Europejska, chce, żeby wyznaczyć go w granicach 65-70 dolarów za baryłkę. To kwoty wyraźnie wyższe nie tylko od kosztów produkcji rosyjskiej ropy, które szacowane są najczęściej na 30-40 dol. za baryłkę, ale także od aktualnych wskaźników rosyjskiej ropy Urals, która w ostatnim tygodniu wyceniana była na nieco ponad 62 dol. za baryłkę. A zdaniem Lauriego Myllivirty, analityka fińskiego Centrum Badań nad Energią i Czystym Powietrzem (CREA), które od lutego monitoruje rosyjskie przychody z paliw kopalnych, rzeczywista przeciętna cen rosyjskiej ropy jest bliższa 55 dol.
Polska przeciwna wysokim limitom surowcowym
Przeciwne tak wysokiemu pułapowi są m.in. Polska i kraje bałtyckie, które w negocjacjach domagają się, by ograniczyć rosyjskie przychody na poziomie 30, a nawet 20 dol. - Wiemy, że zgoda na taką cenę jest mało realna, ale liczymy, że dzięki takiemu stanowisku uda się zbić docelowy pułap z 70 dolarów do np. 50, co zmniejszy rosyjskie zyski – tłumaczy stanowisko Polski w tej sprawie osoba z rządu. O zrewidowanie propozycji G7 i ustalenie maksymalnej ceny rosyjskiej ropy na „odczuwalnym dla Rosji” poziomie 30-40 dol. zaapelował też w sobotę prezydent Ukrainy Wołodymyr Zelenski. O porozumienie jest tym trudniej, że dla części krajów, na czele z Grecją – unijnym potentatem w handlu morskim – nawet 70-dolarowy limit jest trudny do przyjęcia i domagają się one rekompensat za z nim straty gospodarcze.
Inny rozmówca z rządu sugeruje z kolei, że brak porozumienia oznaczać będzie rozstrzygnięcie korzystne dla Warszawy – wtedy bowiem, jak twierdzi, w życie wejść miałyby sankcje w ostrzejszej formie (chodzi m.in. o zakładany w oryginalnym pakiecie sankcyjnym całkowity zakaz obsługi dostaw przez unijne podmioty). Nieoficjalnie słyszymy też, że przy okazji obecnej dyskusji Polska, wraz z Niemcami, stara się o uszczelnienie wcześniejszych sankcji – tak, aby ułatwić sytuację firmom, które, jak Orlen, pozostają związane długoterminowymi umowami na dostawy rurociągowe z Rosji i pozbawić konkurencyjnej premii te spółki, które, jak węgierski MOL, zamierzają korzystać z wyłączeń od unijnych restrykcji.
Sygnałem zmiany stanowiska Waszyngtonu w kierunku wyższej kwoty limitu były słowa zastępcy sekretarz skarbu Wally’ego Adeyemo, który jeszcze we wrześniu powiedział w rozmowie z telewizją CNBC, że powinien on zostać ustalony „wyraźnie powyżej kosztów produkcji, aby stworzyć zachętę dla Rosji do dalszego handlowania z krajami, które dołączą do koalicji”. Nie zapowiada się jednak, żeby propozycja w obecnym kształcie miała złagodzić stanowisko Moskwy. Według piątkowych doniesień agencji Bloomberga na Kremlu już powstaje dekret, który zabroni rosyjskim koncernom sprzedaży ropy wszelkim odbiorcom, którzy formalnie przystąpią do planowanego mechanizmu. Innym czynnikiem, który, w ocenie ekspertów, mógł się do zaproponowania limitu w kształcie dla Kremla niezbyt bolesnym, są obawy przed nadmiernymi korzyściami konkurencyjnymi dla głównych odbiorców rosyjskiego surowca, na czele z Chinami.
Limity cen miały uderzyć w Kreml
Zdaniem Myllivirty pułap 65-70 dol. czyniłby cały mechanizm „niemal nieodczuwalnym” dla Rosji, ale próg 60 dol. przyniósłby już pewne efekty. Jak mówi DGP, aby wywołać autentyczny ból głowy na Kremlu, limit powinien jednak wystartować z poziomu niższego niż bieżąca średnia cen rosyjskiej ropy i z czasem być „dokręcany”. - Mechanizm stopniowego obniżania ceny jest nawet ważniejszą sprawą niż punkt wyjścia – ocenia.
Niewiadomą pozostają następstwa wejścia w życie unijnego embarga na ropę – zarówno z punktu widzenia gospodarki rosyjskiej, jak i Wspólnoty. Tym bardziej, że do pełnego zastąpienia paliw ze Wschodu nadal daleko. Według CREA w pierwszych tygodniach listopada wartość naftowego importu z Rosji do UE przekroczyła 3 mld euro, ok. 1/3 całych rosyjskich przychodów z eksportu paliw (minimalnie więcej niż Chiny). Szczególnym wyzwaniem dla Europy może być wdrożenie od lutego zakazu importu rosyjskich produktów naftowych, w tym szczególnie problematycznego diesla. Według Międzynarodowej Agencji Energii (MAE) światowe ceny tego paliwa w październiku były od 70 do ponad 400 proc. niż rok wcześniej. W tym samym czasie notowania ropy Brent były wyższe zaledwie o 11 proc. Obok okoliczności związanych z wojną, ceny oleju napędowego windowały m.in. ograniczone moce rafineryjne względem odbijającego po pandemii popytu.
W tym samym czasie w Unii trwa impas w sprawie ograniczania cen gazu. Przedstawiona po miesiącu przez KE propozycja, zgodnie z którą limit dla błękitnego paliwa byłby zawieszony na poziomie 275 euro za MWh, a mechanizm – uruchamiany po spełnieniu zaporowych warunków, sprawiła, że czarne chmury zebrały się nad całym unijnym pakietem rozwiązań na kryzys energetyczny, które oprócz gazowego limitu obejmuje m.in. regulacje solidarnościowe, wzmocnienie mechanizmu wspólnych zakupów oraz ułatwienia dot. wsparcia dla firm i grup wrażliwych.
- Mieliśmy problem, ponieważ Komisja nie była w stanie przedłożyć propozycji. Teraz mamy odwrotny problem, ponieważ ją przedstawiła – ironizował jeszcze przed czwartkowym spotkaniem skupiającej przedstawicieli „27” Rady ds. energii minister ds. przemysłu i handlu sprawujących prezydencję Czech Jozef Sikela.
Jak miałyby wyglądać limity ceny gazu nałożone przez KE?
Zaproponowany przez Komisję cenowy sufit obowiązywałby dopiero w momencie, w którym stawki w kontraktach miesięcznych utrzymywałyby się powyżej progu 275 euro za MWh przez minimum 2 tygodnie i – jednocześnie – przez 10 dni były o co najmniej 58 euro wyższe od notowań regionalnych indeksów gazu skroplonego (LNG). Zdaniem oponentów pomysłu KE – wśród których znalazły się m.in. Polska, Włochy, Belgia i Grecja – tak zaprojektowany mechanizm byłby w zasadzie bezzębny. Dość powiedzieć, że od początku kryzysu spowodowanego ponad rok temu manipulacjami Gazpromu przy dostawach, warunki sformułowane przez Brukselę nie zostały spełnione ani razu. Pułap 275 euro za MWh został sforsowany tylko raz, w sierpniu. Ceny utrzymały się wówczas powyżej zaproponowanego poziomu przez tydzień.
Propozycji Brukseli broniła komisarz ds. energii Kadri Simson, twierdząc, że KE opracowała taki plan, na który pozwalały jej wytyczne unijnych liderów z październikowego szczytu. - Byliśmy związani bardzo konkretnymi instrukcjami – mówiła unijna komisarz. Rzeczywiście mandat Brukseli do opracowania tego mechanizmu miał z jednej strony doprowadzić do obniżki cen surowca, a z drugiej strony zapewnić bezpieczeństwo dostaw gazu przez zachowanie konkurencyjności na rynkach. To – zdaniem Simson – stanowiło sprzeczne instrukcje, które Komisja musiała uzgodnić.
Kolejne spotkanie ministrów energii zaplanowane jest na 13 grudnia, przed szczytem UE, który odbędzie się 15-16 grudnia. Zwolennicy limitu będą domagali się przedstawienia na nim wariantu limitu na znacznie niższym poziomie. Dla takiej opcji koalicja z udziałem Polski mogłaby szukać większościowego poparcia w Radzie – jak sygnalizowała w zeszłym tygodniu szefowa MKiŚ Anna Moskwa. Mimo zapewnień Kadri Simson, że porozumienie jest bliskie niewiele bowiem wskazuje, żeby „27” była w stanie szybko znaleźć rozwiązanie, które zadowoli wszystkich. Zdaniem jednego z naszych rozmówców, należy po stronie przeciwnych limitowi Holandii i Niemiec spodziewać się należy wręcz usztywnienia stanowisk. KE deklaruje, że nowa propozycja pojawi się przed Świętami Bożego Narodzenia. Rzecznik KE Eric Mamer deklarował jednak w piątek, że Komisja pracuje nad kolejną propozycją i zapowiedział, że wstępne propozycje pojawią się przed Świętami Bożego Narodzenia. - Nie uważamy, że nasza praca została zakończona. Prace są w toku. Rada przyjęła konkluzje kilka tygodni temu, teraz złożyliśmy pierwsze propozycje, więc jest jasne, że nasza praca nie została jeszcze zakończona – zapewniał.
- Oba mechanizmy zaproponowano w bardzo zachowawczym kształcie. To efekt nieudanej próby „złapania zbyt wielu srok za ogon” – limity cen miały być „cudownym” narzędziem, które pozwoli równocześnie ograniczyć uderzyć w rosyjskie dochody, ochronić swoje gospodarki przed kosztami kryzysu i zachować bezpieczeństwo dostaw. A, tak naprawdę, do osiągnięcia każdego z tych celów potrzebne byłyby inne instrumenty – komentuje unijne spory Wojciech Paczos, ekonomista z Uniwersytetu w Cardiff i Fundacji Dobrobyt na Pokolenia. Dodatkowo – według niego – w tych ramach dyskusji gubi się hierarchia priorytetów, z których najważniejszym powinno być uderzenie w budżet, z którego finansowana jest inwazja na Ukrainę i zwiększenie kosztów tej wojny dla Kremla. - Z tego punktu widzenia limit powinien być określony w okolicy 50 dol. za baryłkę. Owszem, Chiny zarobią wtedy więcej na taniej ropie, ale trudno, jest to cena, którą warto zapłacić – przekonuje ekspert. Z kolei przypadku gazu wskazuje, że gra jest niewarta świeczki. - Limit o zaproponowanej konstrukcji budzi ogromny opór, m.in. ze względu na presję ze strony innych niż Rosja eksporterów surowca. Przeforsowanie go będzie wymagało znaczących kompromisów, a przy tym przyniesie mizerne efekty. Interwencja na tym rynku jest potrzebna, ale powinna być skupiona przede wszystkim na redukcji zapotrzebowania na surowiec, wspólnych zakupach i mechanizmach solidarnościowych z jednej strony i – z drugiej – inwestycjach w infrastrukturę energetyczną w Europie – twierdzi Paczos.
Według Kamila Lipińskiego z Polskiego Instytutu Ekonomicznego opory przed wprowadzeniem efektywnych limitów można interpretować dwojako. - Albo prognozy wewnętrzne UE i G7 dotyczące perspektyw dla rynków surowcowych są znacznie bardziej pesymistyczne niż te, które znamy, albo mamy do czynienia ze standardowymi przepychankami, które wynikają z rozbieżności interesów pomiędzy poszczególnymi państwami – uważa ekspert. Podkreśla jednocześnie, że szczególnie kontrowersyjna byłby wysoki poziom limitu dla ropy – zarówno nie tylko ze względu na wartość tego surowca, ale także jego szczególną rolę w budżecie Federacji Rosyjskiej. - Obecnie nadwyżki z ropy, to, co powyżej 40 dol. za baryłkę, niemal w stu procentach zasila państwowy tzw. fundusz na rzecz dobrobytu – mówi Lipiński.
Współpraca Grzegorz Osiecki