Piątkowe rozmowy unijnych ministrów o limitach cen gazu, ograniczeniu i redystrybucji zysków niektórych elektrowni i oszczędzaniu energii to dopiero początek drogi do porozumienia.
Spotkanie szefów resortów energii było pierwszą konfrontacją stanowisk państw członkowskich po przedstawieniu w zeszłym tygodniu propozycji interwencji na rynku energii przez szefową Komisji Europejskiej Ursulę von der Leyen. Na razie jednak w KE trwają prace nad szczegółami planu. Więcej mamy dowiedzieć się po jutrzejszym kolegium komisarzy. Czeska prezydencja sygnalizuje, że w najbliższych tygodniach należy spodziewać się całej serii spotkań.
W piątek najbardziej ożywiona dyskusja dotyczyła limitu cen gazu. Do jej konkluzji daleko, co może pogrzebać szanse na szybkie ograniczenie dochodów Kremla. Stolice spierają się, czy powinien on obejmować wyłącznie dostawy rosyjskie, czy też cały import surowca do UE. W tle impasu są obawy części krajów o odwet Kremla, a w przypadku szerszej formuły limitu – osłabienia siły przetargowej Unii na rynku gazu i konsumpcji ponad stan. Jozef Síkela, minister przemysłu Czech, które same należą do krajów niechętnych wobec limitu i walczyły o zdjęcie tej propozycji z agendy, podkreślał, że należy przeanalizować i zweryfikować wpływ obu rozwiązań na rynek energii, do czego została zobowiązana KE. Sceptyczny wobec tego pomysłu pozostaje też Berlin, choć wicekanclerz Robert Habeck podkreśla, że same Niemcy i tak nie otrzymują już rosyjskiego surowca i poradzą sobie bez niego.
Do grona hamulcowych należą też Austriacy i Węgrzy. Ci ostatni, jak relacjonowała szefowa resortu klimatu Anna Moskwa, jako jedyni opowiedzieli się wyraźnie przeciw ograniczeniu cen rosyjskiego gazu. Z naszych informacji wynika, że Bruksela sceptycznie podchodzi do możliwości objęcia limitem wszystkich dostaw. Za tym rozwiązaniem opowiada się obecnie ok. 15 państw, w tym Polska, która od kwietnia pozostaje odcięta od dostaw ze Wschodu i posiłkuje się przede wszystkim gazem skroplonym ściąganym przez terminal w Świnoujściu. Wśród zwolenników takiej formuły są też Belgowie, Szwedzi i Włosi, a Francuzi są gotowi poprzeć takie rozwiązanie w zamian za odstępstwa dla niektórych firm energetycznych. KE zapewnia, że wszystkie opcje pozostają na stole, ale wskazuje też, że z uwagi na konieczność konkurowania z innymi odbiorcami LNG, m.in. z Azji, priorytetem powinno być zabezpieczenie odpowiedniego poziomu dostaw do Europy.
Na objęcie pułapem cenowym wszystkich dostaw nie chcą zgodzić się też Holandia i Niemcy. A o ostrożność przy projektowaniu mechanizmu zaapelowała nienależąca do UE Norwegia, która po ograniczeniu rosyjskich dostaw do Unii awansowała na głównego eksportera błękitnego paliwa na rynek europejski. Komisarze obawiają się, że zamrożenie ceny gazu ze wszystkich kierunków zachęciłoby do jego większej konsumpcji, uderzając w wysiłki oszczędnościowe Wspólnoty. A Bruksela naciska obecnie na przyjęcie nowych, wiążących celów oszczędzania energii. Dotychczas poszczególne kraje podejmowały własne inicjatywy na podstawie zaleceń Komisji. Przyjęty w lipcu cel zmniejszenia zużycia gazu o 15 proc. do końca marca 2023 r. stałby się obowiązkowy dopiero w razie ogłoszenia przez państwa unijnego alertu gazowego.
Nowe propozycje zakładają obowiązkowe zmniejszenie zużycia energii o 5 proc. w godzinach szczytu, kiedy ceny są najwyższe. To w tej kwestii państwa członkowskie wydają się najbardziej podzielone. Síkela przekonuje, że – podobnie jak w przypadku gazu – redukcje będą dobrowolne, a przymusowe staną się dopiero w sytuacji krytycznej. Niechętna obligatoryjnym oszczędnościom jest też Polska, choć minister Moskwa – jak słyszymy w rządzie – rozumie potrzebę ograniczania zużycia. – W całej gospodarce zrealizowaliśmy oszczędności rzędu 17 proc., a w przemyśle – 25 proc. – twierdzi nasz rozmówca. Zupełnie inaczej widzi to unijna komisarz ds. energii. – Państwa członkowskie zazwyczaj niechętnie wspierają wiążące środki, ale właśnie to rozważa KE. Zaproponujemy wiążące cele redukcji energii elektrycznej w godzinach szczytu – zapowiedziała Kadri Simson.
Większych kontrowersji nie budzi ograniczenie zysków elektrowni, które nie korzystają z gazu, a zatem produkują tańszą obecnie energię ze źródeł odnawialnych, węgla brunatnego czy atomu. Według przecieków KE chce, by maksymalny przychód za 1 MWh energii dla takich jednostek wynosił 200 euro. Szczegóły, zgodnie z informacjami przekazanymi przez prezydencję czeską, mają zostać opracowane do połowy września. Środki z nadmiarowych zysków trafią do państw i mają posłużyć wsparciu odbiorców indywidualnych i przedsiębiorstw szczególnie dotkniętych wysokimi cenami energii. Solidarnościowy wkład do puli miałyby dorzucić także uzyskujące rekordowe wyniki koncerny paliwowe.
Polska nie traci nadziei, że w ramach dyskutowanego porozumienia znajdzie się miejsce na postulaty dotyczące systemu ETS. Według polskiego resortu klimatu ceny pozwoleń na emisję CO2, które parę tygodni temu otarły się o rekordowy pułap 100 euro za tonę, powinny zostać zamrożone na co najmniej dwa lata, najlepiej na poziomie 32 euro, jaki jeszcze do niedawna przewidywała w jednym ze scenariuszy na 2030 r. sama Komisja. – Jeśli nasza specyfika dotycząca roli węgla w miksie i nasze interesy nie są uwzględniane w dyskusji o ETS, dlaczego my mamy podchodzić ze zrozumieniem do sytuacji państw, które w ostatnich latach pogłębiały swoje uzależnienie od rosyjskich węglowodorów? – pyta rozmówca DGP.
W tej sprawie Polska była do niedawna w UE dość osamotniona, ale nasi dyplomaci liczą, że koniunktura poprawi się, skoro wiele krajów, oszczędzając gaz, uruchamia bardziej emisyjne źródła węglowe i olejowe. – Sukcesem jest już to, że w ogóle odbywa się poważna dyskusja na ten temat – podkreśla nasz rozmówca. Wciąż niewiele wiadomo o ewentualnym poluzowaniu zasad pomocy dla przedsiębiorstw obciążonych wysokimi kosztami energii, co jest kolejną z kwestii, na których zależy Warszawie. – Będzie pomoc dla przemysłu energochłonnego. Obawiamy się natomiast o sytuację małych i średnich przedsiębiorstw. Tu potrzebna jest większa elastyczność, żeby nie było tak, że każde wsparcie jest traktowane jako nielegalna pomoc publiczna – słyszymy w rządzie. ©℗
Berlin bardziej asertywny
Rząd w Berlinie chce w większym stopniu uniezależnić niemiecki biznes od Chin. Jak podała Reuters, rozważane jest wycofanie się z gwarancji rządowych dla eksportu czy udziału w promocji targów handlowych. Ponoć pod uwagę brana jest także skarga w Światowej Organizacji Handlu dotycząca praktyk gospodarczych stosowanych przez Państwo Środka.
Już w maju niemieckie ministerstwo gospodarki odmówiło gwarancji samochodowemu gigantowi Volkswagen dla inwestycji w Sinciangu, gdzie chiński rząd prześladuje mniejszość Ujgurów m.in. poprzez zsyłanie ich do obozów koncentracyjnych. Z kolei w ubiegłym tygodniu minister spraw zagranicznych Annalena Baerbock stwierdziła, że nie można po prostu stosować zasady „business first” bez wzięcia pod uwagę długofalowych ryzyk i pogłębiania tej zależności. – Tak naprawdę nigdy nie mieliśmy taniego gazu. Płaciliśmy za niego naszym bezpieczeństwem – tłumaczyła polityczka Zielonych. Radykalna zmiana kursu wobec Chin nie jest jednak wcale przesądzona, ponieważ o ile Zieloni są za zmianami, to największy koalicjant, Socjaldemokratyczna Partia Niemiec (SPD), nie jest do nich przekonany. To sytuacja analogiczna do stosunku do Rosji. Baerbock i jej partyjny kolega, minister gospodarki Robert Habeck, lobbują za dostawami broni na Ukrainę, a kanclerz Olaf Scholz z SPD te dostawy blokuje. Baerbock już miesiąc temu w wywiadzie dla Deutsche Welle mówiła, że pracując nad strategią bezpieczeństwa Republiki Federalnej, trzeba na poważnie zabrać się za temat uniezależniania biznesowego od Chin, ale nic nie jest jeszcze przesądzone. Zwłaszcza że rozważane zmiany nie cieszą się poparciem niemieckiego biznesu, a to właśnie giganci motoryzacji są najbardziej zależni od olbrzymiego rynku chińskiego. ©℗
Maciej Miłosz