Zwiń

Nie masz konta? Zarejestruj się

Paliwa wyklęte. Nauczyliśmy się myśleć zero-jedynkowo, także o energetyce

Sebastian Stodolak
Ten tekst przeczytasz w 10 minut
Protest klimatycznypod Bramą Brandenburskąw Berlinie,sierpień 2021 r.
Protest klimatycznypod Bramą Brandenburskąw Berlinie,sierpień 2021 r.
fot. Clemens Bilan/EPA/PAP
EPA/PAP

Binarne myślenie o źródłach energii jako albo dobrych (czystych), albo złych (brudnych) szkodzi nam wszystkim.

Brudna energia – samo użycie tego sformułowania brzmi jak ostateczny argument w każdej dyskusji o przyszłości energetyki. Ustalił się pogląd, że OZE mają wprawdzie jakieś wady, ale przecież znacznie więcej jest zalet, a paliwa kopalne nie dość, że zalet nie mają żadnych, to jeszcze pchają świat w kierunku katastrofy klimatycznej. Nauczyliśmy się myśleć zero-jedynkowo, także o energetyce.

Mit sielskiej przeszłości

Nie jestem denialistą klimatycznym. Czasy, gdy można było mieć wątpliwości co do tego, że człowiek ma wpływ na klimat, minęły. Ma i nawet pobieżna lektura prac klimatologów nie pozostawia żadnych wątpliwości. Moją intencją nie jest ani zaprzeczanie nauce, ani ignorowanie ryzyka związanego z ociepleniem klimatu. Wiadomo jednak, że próba jakiejkolwiek dyskusji z monolityczną narracją o zamianach klimatu jako egzystencjalnym zagrożeniu dla ludzkości i brudnej energii jako jego źródle naraża na zarzuty o podważanie ustaleń nauki. Z taką krytyką spotkali się niemal wszyscy autorzy publikacji, które w tym tekście przywołuję: podsekretarz stanu ds. energii w administracji Baracka Obamy fizyk Steven Koonin, filozof i libertarianin Alex Epstein czy ekomodernista Michael Shellenberger. Jestem tego świadomy i zachęcam do lektury prac wobec tych badaczy krytycznych i wyrobienia sobie własnej opinii.

Binarne myślenie o źródłach energii jako albo dobrych (czystych), albo złych (brudnych) szkodzi nam wszystkim. Przeprowadźmy eksperyment myślowy. Wyobraźmy sobie, że James Watt nigdy się nie urodził. Podobnie jak wszyscy inni, którzy przyłożyli rękę do wynalezienia silnika parowego. Dzięki temu wydobycie węgla nigdy nie osiągnęło rozmiarów przemysłowych. Wyobraźmy sobie, że kanadyjski lekarz Abraham Gesner nigdy nie zainteresował się nauką, a przez to nigdy nie opracował sposobu pozyskiwania nafty z węgla. Oraz że Ignacy Łukasiewicz spełniał się jako farmaceuta na tyle, że nigdy nie skonstruował swojej lampy naftowej. Przyjmijmy też, że amerykański biznesmen Edwin Drake nigdy nie opracował skutecznej metody odwiertów ropy, dzięki czemu nigdy nie stała się ona paliwem dla samochodów, które zresztą nigdy nie zyskały wielkiej popularności. I że nikt nigdy nie opracował sposobu magazynowania i przesyłu gazu ziemnego. Słowem, że to, co nazywamy brudną energią, źródło zmian klimatycznych, tkwi sobie spokojnie pod ziemią. Jak wyglądałoby nasze życie?

Otóż wyglądałoby ono niewiele lepiej niż życie przeciętnej rodziny w 1800 r. Pisarz Matt Ridley opisuje je w „Racjonalnym optymiście” tak: „Rodzina gromadzi się wokół paleniska w drewnianym domu przy śpiewie ptaka za oknem. Ojciec czyta Biblię, a matka przyrządza gulasz. Czytanie Biblii przez ojca przerywa kaszel zapowiadający zapalenie płuc, które zabije go w wieku 53 lat. Dziecko umrze na ospę, która już wywołuje u niego płacz; jego siostra wkrótce stanie się niewolnicą pijanego męża. (...) Świece kosztują zbyt wiele, więc pomieszczenie oświetla tylko ogień. Nikt w rodzinie nigdy nie był w teatrze ani nie słyszał gry na fortepianie. Ojciec raz odwiedził miasto, ale podróż kosztowała go tygodniową pensję. Pozostali nigdy nie oddalili się od domu na więcej niż 15 mil. (...) Co do ptaka za oknem, to jutro zostanie złapany i zjedzony przez chłopca”.

Postęp, który sprawił, że mamy się znacznie lepiej niż przeciętna rodzina z 1800 r., zawdzięczamy ludziom, którzy w ropie, węglu i gazie zobaczyli masowe źródło taniej energii. Ocieplanie się klimatu jest więc produktem ubocznym najbardziej skutecznego lekarstwa na biedę w historii. I jeszcze jedno: gdybyśmy nie korzystali z brudnej energii, średnie temperatury Ziemi byłyby niższe, ale nauka byłaby zapewne tak słabo rozwinięta, że nawet nie wiedzielibyśmy, że unikamy jakiegoś niebezpieczeństwa.

Wszyscy jesteśmy hipokrytami?

Ropa ma wciąż 31-proc. udział w globalnej produkcji energii. 26,9 proc. przypada na węgiel, a 24,4 proc. na gaz naturalny. OZE, energia jądrowa i wodna to łącznie 17,7 proc., a same odnawialne źródła energii to 6,7 proc. (dane za 2021 r.). Zatem to głównie brudna energia wciąż napędza nasze samoloty, koleje oraz samochody (także elektryczne), umożliwiając dojazdy do pracy, a przede wszystkim zszywając poszczególne ogniwa globalnych łańcuchów dostaw. Dzięki niej mamy co na siebie włożyć i co jeść. Dzięki niej nie zamarzamy, bo to ona ogrzewa nasze domy. Dzięki niej także komunikujemy się ze sobą na odległość, bo gdyby nie ona, padłyby nie tylko nasze laptopy i smartfony, lecz także cała sieć telekomunikacyjna, z internetem włącznie.

Potępiając w czambuł paliwa kopalne i używając ich jednocześnie, jesteśmy niemal jak komuniści, wielcy przeciwnicy pieniądza szukający w wiedeńskich kafejkach sponsorów ich rewolucji. Jeśli nie jesteśmy hipokrytami, to przynajmniej brakuje nam konsekwencji: korzystamy z wielkich dobrodziejstw brudnej energii, ale – zapytani o to – jesteśmy przeciw niej. Naprawdę nie czerpiemy z nich korzyści?

Gdyby organizacja Just Stop Oil zrealizowała dziś postulat zawarty w swojej nazwie (Po prostu skończmy z ropą!), świat by zamarł. Nie istnieją tak dobrze rozwinięte czyste źródła energii, by z miejsca zastąpiły paliwa kopalne. Oto druga część rehabilitacji brudnej energii: głosujemy za nią portfelami. Robimy to nie dlatego, że czegoś nie wiemy, lecz dlatego, że jeszcze nie ma sensownego innego wyjścia.

Alex Epstein przyjmuje w książce „Fossil Future: Why Global Human Flourishing Requires More Oil, Coal, and Natural Gas – Not Less” interesujący sposób dyskusji z ruchem klimatycznym. Formułuje hipotetyczny argument przeciw brudnej energii, który byłby nie do obalenia, a następnie sprawdza, jakich argumentów używa się w rzeczywistości. Im większa jest przepaść między jednym a drugimi, tym niższa jakość klimatycznej argumentacji.

Argument idealny brzmiałby: „Świat rozpaczliwie potrzebuje więcej energii, a tylko paliwa kopalne mogą ją zapewnić na skalę globalną w przewidywalnej przyszłości. Niestety, ta energia ma tragiczny skutek uboczny w postaci katastrofy klimatycznej, która zagraża naszemu istnieniu jako gatunku. Musimy więc szybko wyeliminować paliwa kopalne, nawet jeśli w przewidywalnej przyszłości spowoduje to znaczne zubożenie bogatego świata i utrzymanie ubogiego świata w stanie zubożenia”. Z takim dictum trudno dyskutować. Wysuwane w rzeczywistości argumenty brzmią jednak inaczej. Po pierwsze, zdaniem Epsteina „klimatyści” nie uważają utraty korzyści płynących z używania paliw kopalnych za poważny problem, bo ich po prostu nie dostrzegają. Są skłonni np. wskazywać, że paliwa kopalne oznaczają wzrost poziom CO2 w atmosferze, który zaszkodzi produkcji żywności, ale zapominają jednocześnie, że są one też warunkiem jej powszechnej dostępności. Przede wszystkim jednak bardzo pesymistycznie widzą rzeczywistość. Oto ludzkość niszczy świat, nie można więc mówić o jakiejkolwiek pozytywnej roli paliw kopalnych. To podejście wyraził dosadnie António Guterres, przewodniczący ONZ, mówiąc, że „nasza wojna z naturą zniszczyła naszą planetę”, a „konsekwencje naszej lekkomyślności są już widoczne w ludzkim cierpieniu” oraz w „olbrzymich stratach ekonomicznych”.

Klimatyści nie uznają ewentualnej rezygnacji z paliw kopalnych za wyjątkowo duży koszt społeczno-gospodarczy, a jednocześnie przekonują, że rezultatem będzie uniknięcie „egzystencjalnego zagrożenia” dla ludzkości. Stosowanie tej frazy sugeruje, że w wyniku zmian klimatycznych ludzkość jako gatunek może wyginąć. Tego jednak nauka nie potwierdza. Zgodnie z obecnymi ustaleniami zmiany klimatu w najgorszym razie grożą rozpadem cywilizacyjnym polegającym na rozregulowaniu funkcjonowania społeczeństw i państw, a nie na ich całkowitym zaniku.

Możliwe więc, że – jak sugeruje Epstein – nasze wyjątkowo negatywne postrzeganie brudnej energii wynika z dominującej narracji, w której skutki zmian klimatu są wyolbrzymiane, a negatywne rezultaty polityk klimatycznych zmierzających do porzucenia paliw kopalnych bagatelizowane.

Ropa na ratunek wielorybom

Mimo wszystko nawet rozpad cywilizacji nie wydaje się przyjemną wizją, prawda? Dlatego Epstein pisze: „Musimy zbadać i rozważyć skutki uboczne przypisywane paliwom kopalnym, takie jak zwiększone fale upałów, susze, pożary itp. Tak jak całkowicie błędne jest ignorowanie korzyści płynących z paliw kopalnych, tak samo całkowicie błędne byłoby ignorowanie skutków ubocznych paliw kopalnych, zwłaszcza emisji CO2”.

Zbadanie to jedno, zrozumienie wyników badań to drugie. Trzecie zaś: opracowanie dobrych polityk. Niestety, zdaniem Epsteina współczesny „system wiedzy”, czyli transmisja ustaleń naukowych do elit politycznych i społeczeństwa, jest sporym problemem w dyskusji o energii i klimacie. To proces, w ramach którego ustalenia te mogą być nadmierne upraszczane, przeinaczane, fałszowane czy opacznie interpretowane. Podobne refleksje snuje Steven E. Koonin w książce „Unsettled: What Climate Science Tells Us, What It Doesn’t, and Why It Matters”. Proces transmisji wiedzy „to długa gra w głuchy telefon, która zaczyna się od badań i biegnie przez raporty oceniające, podsumowania raportów oceniających i kończy się relacjami medialnymi. Po drodze rośnie ryzyko pomyłek, ponieważ informacje przechodzą przez filtr po filtrze i są różnie opakowywane dla różnych odbiorców” – pisze fizyk.

Ten skomplikowany proces niektórzy zaburzają celowo. Na przykład koncern ExxonMobil już w latach 70. XX w. wiedział, że paliwa kopalne prowadzą do nagrzewania się planety, ale zamiast ostrzegać przed tym świat, finansował organizacje sceptyków klimatycznych.

Dzisiaj jednak, jak przekonuje Koonin, proces ten zaburzają także sami klimatyści, wyostrzając swoją narrację. To właśnie dlatego przeciętny człowiek będzie zaskoczony, gdy dowie się, że ludzie nie mieli żadnego wykrywalnego wpływu na huragany w ciągu ostatniego stulecia, że pokrywa lodowa Grenlandii nie kurczy się dziś szybciej niż 80 lat temu albo że wpływ gospodarczy netto zmian klimatycznych spowodowanych przez człowieka będzie minimalny przynajmniej do końca tego wieku. To nie twierdzenia denialistów klimatycznych, ale informacje zaczerpnięte przez Koonina bezpośrednio z najnowszych badań opublikowanych przez rząd USA i ONZ (książka ukazała się w 2021 r.).

Filtrowanie informacji tak, by pasowały do katastroficznej narracji klimatycznej, to kolejny winny naszym uprzedzeniom wobec paliw kopalnych. Uprzedzeniom, które sprawiają, że większości czytelników trudno będzie się pogodzić z kolejnym zdaniem.

Paliwa kopalne to w istocie... czysta energia. Oczywiście w porównaniu z paliwami, które zastąpiła. A zastąpiła, cóż, odnawialne źródło energii: drewno.

„Ludzie od setek lat odchodzą od drewna na rzecz paliw kopalnych. W skali globalnej drewno dostarczało prawie całej energii w 1850 r., 50 proc. w 1920 r. i zaledwie 7 proc. obecnie. Gdy przestajemy używać drewna jako paliwa, pozwalamy, aby łąki i lasy odrosły i odradzały się w nich populacje dzikich zwierząt. (...) Kilogram węgla ma prawie dwa razy więcej energii niż kilogram drewna” – pisze Michael Shellenberger w książce „Apocalypse Never: Why Environmental Alarmism Hurts Us All”. Gdyby nie paliwa kopalne, świat mógłby się stać jedną wielką i martwą pustynią. Zakładając, że populacja by rosła, a my korzystalibyśmy ze starych metod pozyskiwania energii, zużylibyśmy wszystko, co łatwo dostępne, i popadli w stagnację. Nie oszczędzilibyśmy nawet płetwala błękitnego, największego znanego w historii zwierzęcia. Przed 200 laty olej wielorybi był wysoce pożądanym towarem, ponieważ paląc się, dawał więcej światła niż świece i mniej zanieczyszczeń niż drewno. Rosnący popyt na olej wielorybi skłonił przedsiębiorców do poszukiwania alternatyw. Edwin Drake, dokonując w 1859 r. pierwszego odwiertu ropy, taką alternatywę zaoferował, że uratował wieloryby przed zagładą.

Śmiercionośny aktywizm

Nie istnieje obiektywny, dany raz na zawsze podział na brudną i czystą energię. To konwencja będąca funkcją naszej wiedzy, zasobów i rozwoju technologii w danym czasie.

Gdybyśmy chcieli stosować obiektywne miary, musielibyśmy przyznać, że każda energia jest brudna w tym sensie, że jej pozyskanie musi się wiązać z kosztami dla środowiska. Nawet kolektory słoneczne i turbiny wiatrowe nie są wytwarzane z powietrza i coś trzeba z nimi zrobić po zużyciu.

W ocenie tego, co jest czyste, a co brudne, kluczowe jest ustalenie kosztów oraz porównanie ich z korzyściami i użytecznością płynącymi z danego źródła energii. Taka analiza prowadzi do wniosku, że węgiel jest bardziej ekologiczny i wydajny od drewna kominkowego, a gaz ziemny jest bardziej ekologiczny i wydajny od węgla. Ta sama analiza poucza nas też, że gdyby energia słoneczna i wiatrowa na obecnym etapie rozwoju technologii miała zastąpić całkowicie i z miejsca paliwa kopalne, nie przyniosłyby ani ludziom, ani naturze odnowy. Wręcz przeciwnie. Energia jądrowa na obecnym etapie rozwoju też by zawiodła, gdyż szybko wyczerpalibyśmy uran i inne rzadkie metale konieczne do jej wytwarzania.

Binarne i absolutystyczne myślenie o energii tych niuansów nie dostrzega i prowadzi do niebezpiecznego rezultatu: o tym, co jest czystą i pożądaną energią i w jakich proporcjach należałoby korzystać z danych jej źródeł, nie decyduje trzeźwa analiza rzeczywistości, lecz uwarunkowania ideologiczne. Przykładem tragicznych skutków tego zjawiska są Niemcy. Energia nuklearna nie jest tam (a przynajmniej do ataku Rosji na Ukrainę nie była) postrzegana jako czysta, lecz jako zagrożenie. Od 2011 r., tj. od awarii elektrowni w Fukushimie, Niemcy zredukowali produkcję energii z atomu o ok. 50 proc., ubytek energetyczny zastępując częściowo… energią węglową. Badacze Stephen Jarvis, Olivier Deschenes i Akshaya Jha w pracy „The Private and External Costs of Germany’s Nuclear Phase-Out” wyliczyli, że wygaszanie atomu kosztuje Niemców ok. 12 mld dol. rocznie, przy czym ponad 70 proc. kosztów wynika z nadmiarowych zgonów z powodu „zanieczyszczenia powietrza przez elektrownie węglowe działające w miejsce wyłączonych elektrowni jądrowych”. To pokazuje, jak przez niebranie pod uwagę realiów, a jedynie ideologii, można sobie samym zrobić krzywdę.

Ideologiczne uprzedzenia względem danych źródeł energii w przyszłości mogą prowadzić do jeszcze większych tragedii. Co jakiś czas pojawiają się głosy, że ubogie kraje, w których wciąż źródłem energii jest prosta biomasa (obornik, pozostałości upraw, drewno opałowe), powinny pominąć etap paliw kopalnych i od razu zacząć stosować nowoczesne OZE. Takie idee pojawiają się nie tylko wśród aktywistów klimatycznych, lecz także np. w ONZ. Ich realizacja oznaczałaby przeprowadzenie na bezprecedensową skalę eksperymentu gospodarczo-społecznego o niepewnych wynikach. Żadne społeczeństwo nie wydźwignęło się dotąd z biedy bez paliw kopalnych. Nie dość, że ryzyko niepowodzenia jest duże, to jeszcze powstaje pytanie, czy bogate kraje mają moralne prawo wskazywać ścieżki rozwojowe biednym, skoro per capita emitują znacznie więcej CO2 niż te drugie? Dla porównania nawet wybitnie zielona i proklimatyczna Szwecja produkuje rocznie 3,4 t CO2 na głowę. W najuboższych państwach wartość ta nie przekracza zwykle 1 t.

Najwyższy czas, by polityki klimatyczne zyskały wielowymiarowość, której teraz im brakuje, by faktycznie odzwierciedlały wyniki badań naukowych i brały pod uwagę inne dziedziny niż klimatologię

Zideologizowanie dyskusji o energii ma także bardzo negatywne konsekwencje dla naszego kraju. Między innymi w wyniku działań lobby górniczego utrzymujemy przy życiu nierentowne kopalnie i opóźniamy tym samym transformację energetyczną. Tyle że ta powinna brać pod uwagę lokalne uwarunkowania i elastycznie reagować na zmienne okoliczności. Tymczasem pojawiło się zagrożenie, że pod presją zielonego lobby Polska nie będzie w tym procesie uwzględniać swoich własnych potrzeb. A potrzeby te mogą – przynajmniej krótkoterminowo – skłaniać nas do zaakceptowania większej ilości paliw kopalnych, niż wynikałoby to z celów klimatycznych. Dlaczego? Chociażby ze względu na wojnę. Dzisiaj potrzeba nam więcej brudnej energii węglowej z własnych kopalni, bo rosyjski węgiel jest w wyniku sankcji niedostępny. Nie jesteśmy jeszcze w stanie zastąpić tego węgla wiatrakami.

Wydaje się, że najwyższy czas, by polityki klimatyczne zyskały wielowymiarowość, której teraz im brakuje. Polegałoby to głównie na dbałości o to, by faktycznie odzwierciedlały wyniki badań naukowych, ale i na tym, by brały także pod uwagę inne dziedziny niż klimatologię: ustalenia ekonomistów, historyków, socjologów, antropologów czy filozofów. Jeśli zostaną oczyszczone z ideologii, unikniemy ślepych uliczek i działań, które zamiast posunąć nas naprzód na drodze ku bardziej przyjaznemu i czystszemu światu, zawiodą i popchną nas w ramiona konfliktu i wzajemnego obrzucania się winą o to niepowodzenie. ©℗

Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute