- Rozlewanie się miast od lat generuje koszty, teraz dopisać do nich należałoby zastój energetyki wiatrowej - mówi Kosma Nykiel, urbanista związany z Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego
Regulacje określające odległość między wiatrakami a budynkami mieszkalnymi od lat są terenem sporu między politykami a branżą energetyczną. Rzadziej mówi się o samej strukturze polskiej zabudowy i chaosie przestrzennym jako barierze dla rozwoju rozproszonych źródeł energii.
A to właśnie rozwleczona zabudowa i dekady samowolki budowlanej stanowią główne źródło problemu. W poszczególnych krajach i regionach Europy mamy bardzo różne normy odległościowe dla turbin wiatrowych - od 200 m do ponad 2 km. Polska i jej zasada 10H - w praktyce 1,5-2 km - prezentuje się na tym tle dość restrykcyjnie, ale nie jest czymś niespotykanym. Natomiast to, w jakim stopniu dana odległość ogranicza pole do rozwoju tej gałęzi energetyki, jest już kwestią siatki osadniczej. Ta jest zaś w dużej mierze efektem planowania przestrzennego - lub jego braku.
I jak to wygląda w Polsce?
Bardzo chaotycznie. Siatka osadnicza była już wcześniej bardzo gęsta, a ostatnie dekady dołożyły do tego galopującą suburbanizację, czyli mówiąc potocznie - rozlewanie się miast i wsi. Zamiast budować mieszkania wewnątrz już istniejących miejscowości, pozwalamy na inwestycje np. w środku lasu czy na polach. To, co miało być tylko rozwiązaniem prowizorycznym, czyli wydawana przez władze lokalne decyzja o „warunkach zabudowy”, jest notorycznie nadużywane i de facto stało się podstawą systemu planistycznego w Polsce.
Co w tym złego?
Polski Instytut Ekonomiczny obliczył parę lat temu, że chaos przestrzenny kosztuje nas 84,3 mld zł rocznie. Z punktu widzenia ekonomii koncentracja oznacza optymalizację kosztów.
Najtaniej byłoby, gdyby wszyscy mieszkańcy Polski przeprowadzili się do stolicy?
Zupełnie nie. Rozproszona struktura osadnicza - w tym sensie, w jakim oznacza znaczną liczbę średnich i dużych ośrodków, które są liderami poszczególnych regionów, a nie jedno centrum „zasysające” zasoby z całego kraju - może być bardzo korzystna. Najlepiej widać to na przykładzie Niemiec. Należy podążać w kierunku koncentracji, ale o wielu centrach. Jeśli porównamy się z innymi krajami Europy, widać, że w Polsce nie dokończono na dobre procesu urbanizacji, kiedy zaczęła się ucieczka z miast. Odsetek ludności osiedlonej w ośrodkach miejskich minimalnie przekracza u nas 60 proc., jest więc wyraźnie poniżej unijnej średniej, która wynosi ok. 75 proc. Polska charakteryzuje się też wciąż stosunkowo wysokim odsetkiem zatrudnionych w rolnictwie przy dość niskim udziale tego sektora w wytwarzaniu PKB - część z nich stanowi w praktyce formę ukrytego bezrobocia. Dlatego uważam, że migracja do miast powinna być wspierana. Tym bardziej że demografia sprawia, że koszty utrzymywania obecnego modelu - rozwleczonej zabudowy i niedoinwestowania obszarów miejskich - będą rosły.
W jaki sposób powstają te koszty?
To m.in. czas spędzony na dojazdach do miast, na staniu w korkach, pieniądze na dociągnięcie podstawowej infrastruktury i usług publicznych. Szacuje się, że koszty samej infrastruktury technicznej w przypadku chaotycznej zabudowy to ok. 120 tys. zł na jeden dom, a w ramach zwartej zabudowy - mniej więcej połowa tej kwoty. A wielu pośrednich konsekwencji i tak nie bierze się w wyliczeniach pod uwagę, choćby wspomnianych już ograniczeń dla energetyki wiatrowej.
Z punktu widzenia ładu przestrzennego zasada 10H to był dobry pomysł?
Ta zasada faktycznie trochę ograniczyła chaos, bo działała w obie strony. Czyli w przypadku istniejących już turbin uniemożliwiała lokowanie w ich pobliżu zabudowy mieszkaniowej. Ale jednocześnie już dokonaną suburbanizację usankcjonowała. Wystarczy jeden dom, żeby zablokować budowę wiatraka. Inaczej rozwiązały to np. Włochy, gdzie w przypadku pojedynczych zabudowań minimalna odległość wynosi 200 m, za to w przypadku zwartych terenów zabudowanych jest to już sześciokrotność wysokości turbiny.
Większy odstęp może mieć uzasadnienie?
Poważnym argumentem jest hałas. Polska ma problem z respektowaniem norm w tej dziedzinie, co stanowi poważny problem z punktu widzenia zdrowia publicznego. Ale można sobie wyobrazić bardziej elastyczne rozwiązania niż ustalona na sztywno minimalna odległość - np. na podstawie indywidualnych pomiarów hałasu dla konkretnej inwestycji. Poszczególne modele wiatraków generują hałas różnego typu i intensywności. W dodatku znaczenie ma ukształtowanie terenu - jeśli w sąsiedztwie farmy wiatrowej są las albo jakieś wzniesienia, to mogą one w pewnym stopniu tłumić hałas. Trzeba też powiedzieć, że troska ustawodawcy o społeczności lokalne wydaje się dość wybiórcza. Nie widać jej, jeśli chodzi np. o znacznie poważniejsze źródło hałasu, jakim jest transport.
Oprócz hałasu jest jeszcze kwestia wpływu wiatraków na krajobraz.
To wymiar, który powinien oczywiście być brany pod uwagę. Nie każda lokalizacja spełniająca kryterium odległości jest odpowiednia dla farmy wiatrowej. Można sobie wyobrazić np. obowiązkowe rekompensaty dla mieszkańców związane z hałasem, krajobrazem czy obniżoną wartością nieruchomości. Ale - podobnie jak z hałasem - planowanie przestrzenne z punktu widzenia krajobrazu leży.
Rozwiązaniem mogłyby być - jak chce część ekspertów - specjalne strefy dla OZE, w których obowiązywałyby uproszczone procedury?
Na pewno niektóre tereny poprzemysłowe czy najniższej wartości ziemie rolne mogłyby stanowić dobre lokalizacje dla tego typu elektrowni. Ale tego typu specjalne strefy trzeba projektować z ogromną ostrożnością, żeby uniknąć niepożądanych skutków ubocznych. Nadmiar biurokracji może być problemem. Jednocześnie pewne obostrzenia dla rynku, nawet niedoskonałe, są koniecznością tam, gdzie na szali leży komfort życia obywateli.
Gdyby ograniczyć stosowanie uproszczonej procedury warunków zabudowy - problem chaosu przestrzennego by się rozwiązał?
To nie wystarczy, bo także miejscowe plany nie spełniają dziś swojej funkcji.
Rząd chce przyjąć reformę planowania przestrzennego.
Nie jest to zbyt ambitny projekt, można było zrobić więcej. Ale na pewno krok w dobrym kierunku. Suburbanizacja na pewno trochę spowolni.
Czego brakuje?
Opodatkowania deweloperów. Na Zachodzie standardem jest, że dorzucają się do kosztów infrastruktury. W Polsce rządzi pod tym względem zasada prywatyzacji zysków i upublicznienia strat. A przecież marże w branży deweloperskiej mamy jedne z najwyższych w Europie. ©℗
Rozmawiał Marceli Sommer