Amerykanie nie nałożyli do tej pory dodatkowych sankcji na Nord Stream 2. To wypadkowa jawnych i zakulisowych sporów różnych ośrodków władzy. Piłka wciąż jest w grze, choć rosyjski Gazprom nie szczędzi środków na lobbystów
Republikański senator Ted Cruz dopiął swego. Kongresowa saga dotycząca Nord Stream 2 będzie miała swoją dalszą część. W weekend demokratyczne władze Senatu zgodziły się, by do 14 stycznia izba zagłosowała w sprawie poszerzenia sankcji na projekt. W zamian usatysfakcjonowany Cruz zakończył blokadę 32 nominatów Joego Bidena, w tym ambasadorów. To nie koniec politycznych targów, bo ze względów proceduralnych zwolennicy zaostrzenia sankcji będą potrzebowali uzyskać 60 głosów senatorów, w tym minimum 10 demokratów.
Wiele wskazuje na to, że parlamentarzyści mogą ponownie znaleźć się pod presją administracji, której nie w smak sytuacja, gdy Kongres zobowiązuje ją do działania w sprawie. Co prawda najwyżsi rangą amerykańscy urzędnicy powtarzają, że NS2 to „zły interes”, ale równocześnie Waszyngton powstrzymuje się od uruchomienia wszystkich dostępnych narzędzi, by próbować zastopować gazociąg.
W maju rząd USA w porozumieniu z Berlinem zrezygnował z nałożenia sankcji na operatora gazociągu, firmę Nord Stream 2 AG. Wynikało to z politycznej kalkulacji. Gazociąg był już na ukończeniu, a Amerykanie chcieli poprawić relacje z Niemcami, nadszarpnięte za prezydentury Donalda Trumpa.
– Stany Zjednoczone dały do zrozumienia, że nie podejmą decyzji w sprawie NS2 bez transatlantyckiego konsensusu. A przy tym trzeba brać pod uwagę Niemcy – mówi DGP Emily Holland z Naval War College, amerykańskiej wojskowej instytucji naukowo -badawczej.
Za łagodniejszym podejściem do NS2 opowiadał się Biały Dom, na czele z prezydenckim doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego Jakiem Sullivanem. Ostrzejszą linię proponowali nieoficjalnie urzędnicy Departamentu Stanu i Pentagonu, choć wewnątrz tych ośrodków też występowały podziały. – To, że Kreml może używać infrastruktury energetycznej, by podważać ład i spójność przestrzeni transatlantyckiej, powinno niepokoić każdego, komu leży na sercu nasze bezpieczeństwo – wyjaśnia w rozmowie z nami Benjamin Schmitt z Center for European Policy Analysis.
Przy rozgrywce o NS2 znaczenie mają nie tylko kwestie bezpieczeństwa i polityki zagranicznej, lecz także spore pieniądze. Jak wynika z informacji organizacji non-profit OpenSecrets, od 2017 r. firmy budujące gazociąg wydały w Waszyngtonie na lobbing ponad 14 mln dol. Z tej kwoty tylko na pierwsze trzy kwartały 2021 r. przypadają 3 mln dol. Na słynącej z lobbystów waszyngtońskiej K Street największym beneficjentem jest firma Roberti Global, która otrzymała łącznie 4,5 mln dol. Oficjalnie działa w związku ze „sprawami związanymi ze stanowiskiem USA wobec gazociągu Nord Stream 2, w tym potencjalnych sankcji finansowych wpływających na projekt”.
Roberti Global oraz inne zaangażowane firmy stosują sprytny zabieg, rejestrując swoje działania na podstawie ustawy o jawności lobbingu, a nie ustawy o rejestracji agentów zagranicznych. Można tak robić, gdy głównym beneficjentem nie jest zagraniczny rząd ani partia polityczna. Dzięki takiemu ruchowi nie trzeba ujawniać informacji o spotkaniach z przedstawicielami władz USA. Lobbing w Waszyngtonie to nic nowego i kontrowersyjnego, ale w przypadku NS2 problem w tym, że gazociąg jest kontrolowany przez Gazprom, czyli rosyjski koncern państwowy. – To nie jest normalne. Po Kapitolu i ministerstwach kręcą się ludzie de facto pracujący dla Gazpromu, czyli Kremla – mówi nam źródło z republikańskiej strony Kongresu.
Dodatkowe emocje budzi to, że Vincent Roberti, szef Roberti Global, przekazał Partii Demokratycznej i jej politykom ponad 500 tys. dol. na kampanie wyborcze, choć trzeba przyznać, że jak na warunki amerykańskie to nie jest zawrotna kwota. Wśród beneficjentów byli spikerka Izby Reprezentantów Nancy Pelosi, lider większości w Senacie Chuck Schummer, senator Amy Klobuchar i kongresmen Eric Swalwell. W warstwie retorycznej wszyscy sprzeciwiają się NS2. Równocześnie nie są tak aktywni na polu sankcji jak ich partyjne koleżanki: senator Jeanne Shaheen oraz kongresmenka Marcy Kaptur.
Po drugiej stronie barykady stoją w Kongresie republikanie na czele z Cruzem, zaciekłym przeciwnikiem NS2 i architektem sankcji wprowadzanych za prezydentury Trumpa. Swoje działania koordynuje on ze stroną ukraińską, w tym przedstawicielami państwowej firmy Naftohaz, którzy regularnie odwiedzają Waszyngton. Na polu finansowania lobbystów Ukraińcy nie mają takiej swobody jak Gazprom. Cruz w swoim sprzeciwie wobec gazociągu jest konsekwentny od lat, ale wśród prawicowych liderów opinii nie brakuje głosów podważających sens angażowania się USA w sprawy Ukrainy.
„Bardziej niepokoję się o granicę amerykańsko-meksykańską niż rosyjsko-ukraińską” – pisał po rozmowie Bidena z Władimirem Putinem na Twitterze republikański kongresmen Matt Gaetz. A gwiazda telewizji Fox News Tucker Carlson pytał niedawno na wizji i na Twitterze, w jaki sposób opowiedzenie się po stronie Ukrainy służy USA. Takie wypowiedzi to odbicie myślenia znacznej części elektoratu. Chociaż Kijów i NS2 od czasu afery Russiagate, dotyczącej wpływu Kremla na kampanię prezydencką w 2016 r., regularnie goszczą na czołówkach gazet w USA, to amerykańska opinia publiczna jasno stawia granice zaangażowania Stanów Zjednoczonych.
Niedawny sondaż dla Politico wykazuje, że tylko 9 proc. Amerykanów jest „zdecydowanie gotowych” pójść na wojnę z Rosją, by chronić Ukrainę. Dlatego Waszyngton ma nadzieję, że groźba zablokowania gazociągu odwiedzie Kreml od eskalacji konfliktu z Ukrainą. Sekretarz stanu Antony Blinken mówił nawet, że NS2 to rodzaj dźwigni Zachodu na Rosję. Amerykanie wywierają presję na Berlin, ale jednocześnie zostawiają Niemcom ostatnie słowo. – W przypadku wielkiego zaniepokojenia Biały Dom ma do dyspozycji opcję odważniejszego odłączania Europy od rosyjskiego gazu. Byłoby to jednak drogie i wymagałoby wysyłania subsydiowanego gazu do Europy. Wątpię, by amerykańscy podatnicy tego chcieli – podsumowuje Holland. ©℗