Niezależnie od tego, czy wszechobecne doniesienia i spekulacje na temat osobistej roli prezesa Orlenu w doprowadzeniu do dymisji Piotra Naimskiego z funkcji rządowego pełnomocnika ds. strategicznej infrastruktury energetycznej są prawdziwe, decyzja ta wpisuje się w dłuższy proces przeobrażeń w energetyce.
Klucz tych zmian z personalnego punktu widzenia wydaje się jasny i wszystkie nitki prowadzą właśnie do Daniela Obajtka. Szef koncernu paliwowego dzięki sympatii Jarosława Kaczyńskiego i umiejętnemu lawirowaniu między frakcjami obozu rządzącego bardzo konsekwentnie rozszerzał w ostatnich miesiącach swoje wpływy. A Naimski znany był jako jeden z ostatnich w rządzie krytyków głównego filara biznesowej strategii Obajtka, czyli fuzji PKN Orlen z Lotosem. Zapewne nieprzypadkowo do dymisji doszło akurat teraz, kiedy dopinane są ostatnie guziki tej transakcji.
Zintensyfikowane ostatnio rządowe spory o energetykę nie sprowadzają się jednak do struktury rynku paliw. Naimski należał choćby do sceptyków wobec przyspieszania rozwoju odnawialnych źródeł energii, w tym planowanych ułatwień dla branży wiatrowej (m.in. poluzowania tzw. zasady 10H), które niedawno trafiły do Sejmu. Nadmierna rola OZE w miksie energetycznym, bez nie dość nadal rozwiniętych technologii magazynowania, to – według nich – zagrożenie, bo rozproszone, zależne od pogody źródła „machają systemem” i zwiększają ryzyko awarii. A do tego dochodzą obawy o to, że oparta na nich transformacja obciąży wielkimi kosztami państwo.
Po drugiej stronie rządowej barykady w tej sprawie stał m.in. premier, który w ostatnich miesiącach – niemal jednym głosem z Brukselą – zaczął mówić otwarcie, że OZE mogą być kluczem do energetycznej niezależności Polski. Zbieżną z tym kierunkiem korektę polityki energetycznej zapowiedział jakiś czas temu resort klimatu. Pełnomocnik rządu ds. rozwoju OZE Ireneusz Zyska deklaruje wręcz, że do 2030 r. potencjał źródeł odnawialnych, który obecnie wynosi ok. 20 GW, może przekroczyć 50 GW. Dla porównania we wciąż obowiązującej Polityce energetycznej Polski do 2040 r. (PEP2040) planowana na koniec dekady moc OZE – w zależności od scenariusza – sięgnąć miała między 23 a 28 GW.
Z przekonaniem Naimskiego, które zakładało preferencje dla większych i bardziej scentralizowanych źródeł energii (z których tym najważniejszym miał docelowo stać się atom), można się nie zgadzać. Konsekwentne wdrożenie takiej strategii oznaczałoby najprawdopodobniej spowolnienie koniecznych zmian w miksie i zwiększenie rachunku, jaki zapłacilibyśmy za transformację, zwłaszcza jeśli doszłoby do jakichś opóźnień w realizacji kluczowych dużych inwestycji – w energię jądrową i offshore. Być może w tej sprawie to lobbingowi spółek Skarbu Państwa, które chciały jak najszybciej zagwarantować sobie dostęp do taniej energii i zacząć zarabiać na jej sprzedaży, zawdzięczamy w pewnej mierze racjonalizację rządowego podejścia.
Ale to nie oznacza, że warto wylać dziecko z kąpielą. Trudno zakwestionować, że tym, co kierowało Naimskim i co od lat spajało jego agendę, było swoiście rozumiane bezpieczeństwo energetyczne. Wartość, której doceniania uczy się teraz od nas, w obliczu wojny z Rosją, cała UE. To m.in. jego uporowi zawdzięczamy ten luksus, że do zimowego kryzysu gazowego zbliżamy się, dyskutując o naszej gotowości do okazywania solidarności z innymi, a nie o tym, jak my poradzimy sobie bez takiej pomocy. Nie przypadkiem odejściu Naimskiego towarzyszą obawy, czy państwowy program jądrowy zostanie doprowadzony do szczęśliwego finału.
Nie zawsze trafnie identyfikowanej racji stanu nie powinna zastąpić tak dobrze znana administracyjna inercja, poddająca się dowolnemu kształtowaniu przez (teoretycznie podlegające rządowi) spółki. Roli instytucji państwa w tej sferze nie powinien zastępować pod tym względem nawet najlepiej rokujący w sensie biznesowym koncern (czy Orlen takim koncernem jest – to inna sprawa), który siłą rzeczy kieruje się zupełnie inną logiką. Dobrym prawem grup interesu jest lobbować. Państwo musi ich argumentów wysłuchać, brać je pod uwagę, ale to nie oznacza, że dobrym pomysłem byłoby dać się skolonizować jednej z nich – w tym wypadku spółkom Skarbu Państwa.
Dlatego – jakkolwiek dziś wydawałoby się to nieprawdopodobne – należałoby życzyć sobie, żeby urząd niezależnego od resortów opiekuna strategicznej infrastruktury energetycznej nie tylko został zachowany, lecz także objął go ktoś o równie znaczącej pozycji politycznej i autorytecie, ktoś równie uparty, co jego dotychczasowy gospodarz.