Po porażce ostatniego szczytu klimatycznego w Madrycie pod koniec 2019 r. i odsunięciu w czasie kolejnego w związku z koronawirusem, oczekiwania związane z planowanym na jesień COP26 w Glasgow wzrosły. Pandemia wydawała się naturalnym punktem zwrotnym. Za sprawą lockdownów emisje gazów cieplarnianych spadły na całym świecie, a optymiści przekonywali, że mogą już nie wrócić do wcześniejszych poziomów. Wiele mówiło się o zielonych pakietach stymulacyjnych, które przyspieszyłyby konieczne zmiany. Formalne negocjacje stanęły w miejscu, ale klimat był na agendzie wszystkich forów światowej dyplomacji. Nadzieje wzmocnił powrót USA do stolika i kolejne deklaracje państw o neutralności klimatycznej.
Ale liczących, że COP26 przypieczętuje szybki zwrot w stronę bezemisyjnej przyszłości, spotka najprawdopodobniej rozczarowanie. Na trzy miesiące przed Glasgow perspektywy przełomu nie widać. Zwłaszcza w dwóch kluczowych kwestiach: odejścia od węgla (według ostatnich prognoz jeszcze w tym roku jego wykorzystanie w energetyce przekroczy poziom sprzed pandemii, a w 2022 r. pobije historyczny rekord) i uruchomieniu funduszy na transformację krajów rozwijających się.
Oto główni odpowiedzialni:
COVID-19. Choć pandemia przyczyniła się do krótkoterminowej redukcji emisji, była ściśle powiązane z recesją. Powrót na ścieżkę wzrostu stał się priorytetem dla światowych rządów. Odmieniany przez wszystkie przypadki zielony zwrot w praktyce musi więc zaczekać do drugiej połowy obecnej dekady. Widać to nawet w ambitnych planach UE zawartych w „Fit for 55”. Zielone pakiety przyniosą owoce nie wcześniej niż za kilka lat, a na razie odbudowa odbywa się na starych zasadach. Efektem jest m.in. popytowy boom na węgiel i gaz.
Najbogatsi. Niespełnienie danej najmniej rozwiniętym krajom obietnicy zwiększenia finansowania klimatycznego do minimum 100 mld dol. rocznie do 2020 r. jest jedną z największych barier dla sukcesów zielonej dyplomacji. Państwa, które – historycznie rzecz biorąc – w nieznacznym stopniu przyczyniły się do kryzysu klimatycznego, a zarazem nierzadko w największym stopniu doświadczają dziś jego konsekwencji, od lat nie mogą doprosić się należnego wsparcia. To, które dostają, jest przyznawane w olbrzymiej mierze na kredyt i obwarowane wieloma warunkami. A przecież 100 mld dol. to kropla w morzu potrzeb, która niknie choćby w zestawieniu z kwotami, jakie rozwinięte gospodarki przeznaczają na walkę z kryzysem ekonomicznym u siebie. Nierzetelność ta nie przeszkadza w domaganiu się od gorzej usytuowanych partnerów kosztownych zmian i budowania dobrobytu innymi metodami, niż stosowały już uprzemysłowione gospodarki.
Chiny. Znaczenie ścieżki obranej przez Pekin z wielu względów było zasadnicze. To kraj, który jako pierwszy odczuł skutki epidemii i stosunkowo wcześnie stanął na nogi, a zarazem największy emitent świata. Nie odbierając znaczenia deklaracji Xi Jinpinga o neutralności klimatycznej do 2060 r. czy niedawnym uruchomieniu największego na świecie systemu handlu emisjami, wyraźnie widać, że w perspektywie najbliższych lat postawiono na wzrost napędzany paliwami kopalnymi. Tylko w ostatnim półroczu do chińskiej sieci podłączonych zostało prawie 8 GW nowych mocy węglowych, a w budowie jest ponad dwa razy tyle. Mimo równoległej rozbudowy OZE rośnie też udział węgla w wytwarzaniu energii (według Międzynarodowej Agencji Energii stanowi około dwóch trzecich miksu). W tej sytuacji każdy kraj świata dostaje do ręki argument: jeśli może tak robić Pekin, to dlaczego nie my?
Wielka Brytania. Gospodarz COP powinien być ambasadorem ochrony klimatu. Teoretycznie tak jest. Londyn może pochwalić się dobrymi wynikami, jeśli chodzi o dekarbonizację gospodarki, i ambitnymi celami klimatycznymi na kolejne dekady. Ale już obecne działania rządu w tym kierunku uznawane są za niewspółmierne do zamierzeń. Poza tym wizerunek zielonego prymusa to nie wszystko. Trzeba też m.in. zagwarantować, by negocjacyjny mechanizm był dobrze naoliwiony i działał bez zarzutu. Londyn obawiał się PR-owych konsekwencji decyzji o przesunięciu szczytu, ale nie udało mu się doprowadzić do przełamania organizacyjnych barier związanych z terminem listopadowym. Brytyjczykom zabrakło też siły perswazyjnej, by zmobilizować partnerów z bogatszej części świata do spełnienia obietnic finansowych dla globalnego Południa. Nic dziwnego, bo sami cięli budżet pomocowy.
Bliski Wschód i Rosja. W czasie gdy na Zachodzie cele klimatyczne śrubują nie tylko państwa, lecz także koncerny, a presję na maruderów zwiększają regulatorzy i wyroki sądów, Arabia Saudyjska wprost deklaruje zamiar wykorzystania swoich zasobów ropy „do ostatniej kropli”. Rosja w retoryce dotyczącej klimatu jest łagodniejsza, ale też nie waha się traktować zielonej ścieżki Zachodu jako szansy ekspansji dla swoich paliwowych potentatów. W przeciwieństwie do zachodnich konkurentów autorytarne państwa nie muszą liczyć się także z rosnącym naciskiem na transformację ze strony społeczeństwa obywatelskiego.
Australia. Kolejny kraj-alibi dla klimatycznych sceptyków, a zarazem świadectwo, że przeciwstawianie się zielonemu trendowi jest możliwe także w państwie demokratycznym. Polityka Canberry przypomina, że przy odpowiednich warunkach i woli politycznej można w najlepsze zarabiać na paliwach kopalnych i opierać się presji, nawet należąc do grona największych trucicieli świata. I nie przeszkodzą w tym nawet apokaliptyczne pożary buszu. ©℗