Zwiń

Nie masz konta? Zarejestruj się

Klimatyczne ambiwalencje

Ten tekst przeczytasz w 5 minut
Dymiące kominy;emisja CO2
Dymiące kominy;emisja CO2
ShutterStock

Obrady szczytu klimatycznego w Glasgow rozpoczęto z przytupem - niemal w całości przybyli tu ważni politycy z właśnie zakończonego szczytu G-20. Dołączyli do nich inni znani politycy, aktywiści i celebryci, tacy m.in. jak Barack Obama, Jeff Bezos, Bill Gates, wielki rzecznik zielonych zmian sir David Attenborough.

Nastoletnia Greta Thunberg, ikona ruchu zaangażowania w walkę ze zmianami klimatycznymi, zapewniła równie dużą aktywność na ulicach, jak delegaci i eksperci  na sali.

Przez dwa tygodnie świat medialny i w sporej mierze polityczny, a nie tylko ekspercki czy kręgi aktywistów, żył szczytem klimatycznym w Glasgow. Konferencja COP-26 (państw-stron i uczestników dialogu), zainicjowana w 1995 r. w Berlinie, dotychczas chyba tylko raz, podczas COP-21 w Paryżu w 2015 r. gdy przyjęto przełomowe, przynajmniej w treści, porozumienie, wywołała aż tyle uwagi, co teraz.

Kopiemy sobie grób

Już pierwszy dzień obrad pokazał nam całą ambiwalencję z tym szczytem COP związaną. Po pierwsze, wśród zebranych zabrakło przywódców dwóch głównych dla tego procesu krajów: największego emitenta gazów cieplarnianych na globie Chin (28 proc. ogółu) oraz równie kluczowej Rosji (jeśli nie zahamuje notowanych ostatnio wielkich pożarów na Syberii, to będzie źle). A ci, którzy przybyli, szybko zapchali całe lotnisko prywatnymi awionetkami (ponad 400), zmuszając do refleksji nad ich intencjami i wiarygodnością. Będą walczyć ze zmianami klimatycznymi – do ostatniej kropli ropy?

Wśród przemawiających na pierwszej sesji plenarnej przysłowiową „kawę a ławę” wyłożył sekretarz generalny ONZ, Antonio Guterres, od lat wśród przedstawicieli światowej elity bodaj najbardziej przekonany zwolennik przeprowadzenia szybkich zmian. To on jednoznacznie stwierdził, że przez brak zdecydowania i działania „kopiemy sobie dół”. Na co Greta Thunberg na ulicach zarzuciła obradującym w sali „kolejne bla, bla, bla…”.

Nadal wielu przywódców świata ogranicza się tylko do pozorów i pustych deklaracji. Być może również dlatego, że wielu ludzi na świecie wciąż jest przekonanych, że walka ze zmianami klimatycznymi to kolejna lewacka ściema, nurt ideologiczny, a nawet przekręt mający dać nowe możliwości biznesowe technologiom i alternatywnym źródłom energii, kosztem dotychczas dominujących gigantów energetycznych opartych na wykorzystaniu węgla, ropy i gazu.

Wbrew naukowym danym wielu ludzi nadal nie chce przyjąć do wiadomości, że w sprawach klimatu to człowiek nabroił i broi, a niektórzy przy tej okazji sięgają po środki wręcz mistyczne, apelując o pozostawieniu Bogu tego, co boskie. Bo człowiek przecież, w ich głębokim przekonaniu, nie ma takich mocy sprawczych, by dosłownie wywrócić planetę. A jednak, jak się okazuje, dzięki swojej zachłanności i nieodpowiedzialności w znacznym stopniu może mieć.

Kto zapłaci?

Ta kontrowersja, o ideologicznym wręcz charakterze, oraz podział na tych, którzy w walkę ze zmianami klimatycznymi „wierzą” lub nie, chociaż to kwestia nie wiary, lecz wiedzy, jest trwała – i trzyma się dobrze. Podobnie jak druga, również w Glasgow w całej krasie pokazana, a mianowicie starcie tzw. Grupy 77, państw biednego Południa (rozwijających się), wspieranych przez Chiny, które od dawna (najgłośniej było o tym na szczycie COP15 w Kopenhadze w 2009 r.)  zarzucają państwom najbardziej rozwiniętym, że „za mało płacą”, że nie chcą wziąć na siebie większej odpowiedzialności i kosztów, a przecież – to fakt udowodniony – to one najbardziej przyczyniły się – i nadal przyczyniają – do największego zanieczyszczenia środowiska.

Wstępne szacunki mówią o kwocie 130 mld dolarów, jaką należałoby wyasygnować w pierwszym etapie, chcąc zahamować emisje w krajach rozwijających się.

Dlatego też, to prawda, ciąży na Zachodzie większa odpowiedzialność, a do wsparcia biedniejszych musi dojść, jeśli chcemy być naprawdę skuteczni. Te rachunki trzeba będzie jednak sporządzić i za nie zapłacić. Wstępne szacunki mówią o kwocie 130 mld dolarów, jaką należałoby wyasygnować w pierwszym etapie, chcąc zahamować emisje w krajach rozwijających się. Jeśli byłaby polityczna wola i chęć, byłoby to do zrobienia. Czy będzie?

O kompromis ok. 200 państw i setek stojących za nimi podmiotów oraz ekspertów nie jest łatwo, bo każdy ma swoje interesy i oceny. Z Glasgow zapamiętamy dramatyczne apele przedstawicieli małych państw i wysp na Pacyfiku, którzy przemówili do zebranych przez zdalne łącza, stojąc w wodzie – bowiem ich terytoria zaczynają dosłownie tonąć, pod wpływem podnoszenia się poziomu mórz.

Szczęśliwie, obok kontrowersji, są także ustalenia i porozumienia. Ważne, że przeszła, w trzeciej wersji i z małym opóźnieniem, ale jednak, deklaracja końcowa szczytu, pozwalająca przynajmniej mieć nadzieję (zdaniem ekspertów, szybko znikającą), że jeden z głównych celów głośnego porozumienia paryskiego, a mianowicie niedopuszczenie, by temperatura naszej planety podniosła się w stosunku do ery przedprzemysłowej o więcej niż 1,5°C jest jeszcze utrzymywany na agendzie.

Porozumienia i słowne deklaracje

O drugim celu, jakim jest stężenie gazów cieplarnianych w atmosferze, czyli tzw. krzywej Keelinga i ostrzeżeniu, by nie przekroczyć poziomu 450 ppm (cząsteczek na milion) nic nie mówiono (w chwili pisania tego tekstu jest: 415,01 i rośnie). Natomiast na szczęście, akurat w tej dziedzinie coś zrobiono. albowiem – co należy uznać za największe osiągnięcia ostatnich obrad – podpisano kilka ważnych porozumień. Zgodnie z nimi:

  • ponad sto państw, w tym kluczowych jak Brazylia i Indonezja, zobowiązało się do 2030 r. wstrzymać procesy wycinki lasów;
  • w tym samym czasie o 30 proc. ma być zmniejszona emisja metanu, gazu jeszcze groźniejszego niż CO²;
  • największe instytucje finansowe na globie zobowiązały się do „szybkiego przejścia” (bez podawania dat) na alternatywne źródła energii;
  • Stany Zjednoczone i Chiny, dwa państwa – najwięksi emitenci gazów cieplarnianych na globie, na obrzeżach konferencji porozumiały się co do „ograniczenia produkcji i spalania węgla” (też bez konkretnych dat)

Przebieg sesji końcowych, gdzie otwarcie postawiły się Indie, wspierane m.in. przez Iran czy Kubę, widać, że nadal newralgiczną kwestią pozostają surowce spalane (fossil fuels), na których – ciągle w niemal 80 proc. – oparta jest nasza energia i energetyka. To one nadal budzą największe emocje. Odchodzenie od nich, co widać i czuć, daleko nie wszystkim się podoba. Jednym z powodów jest po prostu mentalny brak przekonania co do konieczności dokonania takiej zmiany. Natomiast drugi powód wynika z rysujących się na horyzoncie kosztów z tą zmianą związanych (to m.in. przypadek Polski z energetyką opartą na węglu).

Pod tym akurat względem szczególny jest przypadek Australii, wielkiego producenta i eksportera węgla, a na głowę mieszkańca zdecydowanego lidera emisji, obok Arabii Saudyjskiej, Kataru czy Kuwejtu, choć dopiero na pozycji 14, jeśli chodzi o liczby bezwzględne. Akurat władze tego państwa-kontynentu – mimo niedawnych bezprecedensowych pożarów, a potem powodzi – nadal najwyraźniej nie są przekonane co do tego, by dokonywać zmian.

Dwa następne szczyty w ramach COP odbędą się w Egipcie i Arabii Saudyjskiej (przypomnijmy, że aż trzy odbywały się w Polsce – w 2008 w Poznaniu, w 2013 w Warszawie i 2018 w Katowicach – to tam debiutowała publicznie Greta Thunberg). To bardzo dobry wybór, bo już widać, że to właśnie państwa naftowe Zatoki oraz państwa rozwijające się są kluczem dla dalszego postępu tego procesu toczącego się z tak wielkim trudem i przy ogromnych kontrowersjach (bo przecież o ogromne sumy tu chodzi). Ich aktywne uczestnictwo jest niezbędne, podczas gdy ze strony największych emitentów gazów cieplarnianych (Chin – 28 proc. ogółu, USA – 15 proc., Indii – 7 proc., Rosji – 5 proc, czy Europy (UE) ok. 8 proc.) jest po prostu konieczna. Bez nich nic nie da się zrobić. Dlatego tak ważna jest zmiana w stanowisku USA i powrót ich od procesu COP po kontestacji ze strony Donalda Trumpa.

Szczyt w Glasgow, podobnie jak poprzednie (może poza tym jednym w Paryżu pod koniec 2015 r.) nie przyniósł ze sobą żadnych radykalnych zmian.

Szczyt w Glasgow, podobnie jak poprzednie (może poza tym jednym w Paryżu pod koniec 2015 r.) nie przyniósł ze sobą żadnych radykalnych zmian. Potwierdził też znane od dawna zjawisko, że z takiej okazji składa się wiele werbalnych zapewnień i deklaracji, które nie są potem dotrzymywane. Niestety, jest to fenomen, o którym już doskonale wiemy, chociażby od czasu słynnego raportu sir Nicholasa Sterna dla rządu brytyjskiego w połowie pierwszej dekady tego stulecia, gdy politycy tak naprawdę po raz pierwszy expressis verbis dowiedzieli się, z jak groźnym, a potencjalnie niezwykle kosztownym zjawiskiem i procesem mamy do czynienia.

To wtedy po raz pierwszy otwarcie napisano: „Nasze działania w ciągu kilku następnych dekad mogą spowodować pojawienie się poważnych zaburzeń w funkcjonowaniu światowej gospodarki i ludzkich społeczeństw, a których rozmiary będą podobne do tych, jakie były związane z Wielkim Kryzysem z lat 20. XX wieku lub z wojnami światowymi”.

Koniec pustosłowia

I cóż, że Stern i jego eksperci dokonali właściwych wyliczeń i wskazali środki zapobiegawcze? Półtorej dekady minęło, a zrobiliśmy stosunkowo niewiele, jesteśmy w niedoczasie, chociaż ostatnio przynajmniej świadomość, głównie w młodym pokoleniu i częściowo w mediach zaczyna się zmieniać. Glasgow i powszechne nim zainteresowanie (choć niekoniecznie u nas) pokazało, że nie jest to już temat tabu, ograniczony do zamkniętych kręgów obradujących w salach fachowców i sfrustrowanych demonstrantów na ulicach.

Pod tym względem jest niewątpliwy postęp, a to dlatego, że trzeba być chyba ślepcem, by nie dostrzec, jak głębokie zmiany zachodzą. Niestety, od lat mamy do czynienia z tym samym zjawiskiem, uwidocznionym także podczas obrad COP26: eksperci (i aktywiści na ulicach) nawołują: „Czas działać natychmiast, bo już jest za późno”. Natomiast politycy (i biznesmeni), widząc społeczny napór, zaczynają składać obietnice i deklaracje, o których jednak równie szybko zapominają.

Tymczasem, to pewne, czas zabawy i pustosłowia już minął: albo naprawdę przejdziemy od słów do czynów, albo w coraz szybszym tempie zaczniemy liczyć ofiary klimatycznych zmian – i to bynajmniej nie tylko osób zatopionych gdzieś daleko na Pacyfiku. Mamy przed sobą wyzwanie bezprecedensowe i rozpisane na pokolenia. Albo zajmiemy się sprawą poważnie, albo przyszłe pokolenia nas przeklną – za nieodpowiedzialność i zaniechanie.

Bogdan Góralczyk, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.