Zwiń

Nie masz konta? Zarejestruj się

Wiatraki to nie tylko czysta energia [WYWIAD]

Krzysztof Bałękowski
Ten tekst przeczytasz w 7 minut
Wiatraki
ShutterStock

- Jeżeli zawrzemy kontrakt o wartości 500 mln zł – a takie dwa realizowaliśmy na naszym terenie – to trzeba liczyć, że od ok. 40 proc. tej kwoty, czyli od 200 mln zł, mamy 4 mln zł rocznie wpływów podatkowych do budżetu - mówi Leszek Kuliński, wójt gminy Kobylnica (woj. pomorskie) i przewodniczący zarządu Stowarzyszenia Gmin Przyjaznych Energii Odnawialnej.

Leszek Kuliński, wójt gminy Kobylnica (woj. pomorskie) i przewodniczący zarządu Stowarzyszenia Gmin Przyjaznych Energii Odnawialnej
Leszek Kuliński, wójt gminy Kobylnica (woj. pomorskie) i przewodniczący zarządu Stowarzyszenia Gmin Przyjaznych Energii Odnawialnej /
fot. Materiały Prasowe /
Materiały prasowe

Część ekspertów uważa, że zmiana minimalnej odległości od farm wiatrowych z 500 na 700 m niweczy główne założenie nowelizacji - odblokowanie energetyki wiatrowej w Polsce. Jak pan to ocenia?

Ścierają się trzy poglądy: projektodawcy, czyli w tym przypadku partii rządzącej, strony samorządowej i inwestorów. Uważam, że zaproponowane rozwiązania są kompromisem, który dla nas jest nie do końca korzystny, ale jest też kilka dobrych elementów w tej ustawie. Dzięki wprowadzonym zmianom będziemy mogli odblokowywać tereny inwestycyjne w naszych gminach. Kobylnica ma obecnie zablokowanych ok. 8,5 tys. ha ziemi, na których można byłoby realizować m.in. inwestycje mieszkaniowe, ale - zgodnie z obowiązującą zasadą 10H - oddziałują na nie farmy wiatrowe.

Czyli ustawa w tym kształcie w większym stopniu pomoże gminom w uruchomieniu inwestycji mieszkaniowych, niż wskrzesi energetykę wiatrową?

Pewnie tak, ponieważ będziemy mieli znaczące ograniczenia co do inwestowania w farmy wiatrowe. Część opracowań wskazuje, że zmiana z 500 na 700 m ograniczy nawet o prawie 50 proc. powierzchnię terenów, które mogłyby być objęte realizacją takich inwestycji.

Fundacja Instrat wylicza tę różnicę średnio w skali kraju na 47 proc.

Ta fundacja robi dobre analizy, więc możemy przyjąć, że mówimy rzeczywiście o ograniczeniu inwestycji o połowę względem pierwotnych założeń. Proszę też zwrócić uwagę na to, że wiele samorządów ma już uchwalone miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego (MPZP) pod budowę farm wiatrowych. Kiedyś - jeszcze na podstawie poprzedniego stanu prawnego, przed wprowadzeniem zasady 10H - zakładaliśmy, że ta odległość to będzie ok. 500 m, ponieważ robiliśmy zmiany planów na podstawie badania hałasu. Samorządy te plany uchwalały, ale inwestorzy i tak zawieszali swoje działania, ponieważ sytuacja prawna była niestabilna. Wychodziło wtedy od 450 do 600 m. Jeżeli w życie wejdzie 700 m, to znacząca część planów - czytałem opracowanie, które mówi nawet o 400 w skali kraju - będzie musiała trafić do kosza. To opóźni realizację inwestycji i gminy będą musiały ponieść koszty zmiany tych planów. Dzisiaj, gdyby pozostawiono 500 m, na podstawie tych kilkuset MPZP można byłoby rozpocząć inwestycje.

Państwo kilka lat temu postulowali, aby o postawieniu farm wiatrowych decydowały właśnie badania akustyczne, później optowali państwo za odległością 500 m. Które rozwiązanie byłoby lepsze?

Zobaczyliśmy światełko w tunelu, więc odpuściliśmy temat hałasu, ponieważ rządzący szli w kierunku określenia konkretnej odległości. Do 2016 r. inwestycje poprzedzały analizy hałasu i na tej podstawie były lokalizowane farmy wiatrowe. Ale od początku byliśmy zwolennikami tego, aby nowe elektrownie mogły być lokowane tylko na podstawie MPZP. Rynek popsuło to, że kiedyś farmy były lokowane również na podstawie warunków zabudowy (WZ). To był poważny błąd. Powodowało to dużo kłopotów i konfliktów społecznych, ponieważ niejednokrotnie rzeczywiście realizowano te inwestycje zbyt blisko zabudowań mieszkalnych.

Ten argument podnosili w 2016 r. rządzący.

I my jako stowarzyszenie od samego początku - od 2008, 2009 r. - sugerowaliśmy, żeby inwestycje w energetykę wiatrową były realizowane tylko na podstawie planów miejscowych. Przy ich uchwalaniu jest przewidziany udział społeczeństwa, a przy WZ jest on jednak mocno ograniczony.

Krytycy tego rozwiązania wskazują, że wiele gmin w ogóle nie ma planów miejscowych, a na ich uchwalenie potrzeba przynajmniej kilkunastu miesięcy.

Uchwalenie planu do realizacji zamierzenia inwestycyjnego to nawet, w zależności od rodzaju inwestycji, dwa-trzy lata. Plan dla zabudowy mieszkaniowej czy usług, które nie komplikują życia mieszkańcom i nie trzeba robić decyzji środowiskowych, to 9-10 miesięcy. Natomiast plan dla budowy farmy fotowoltaicznej to już ok. 12-16 miesięcy, a dla farmy wiatrowej - 18-24 miesiące. Tutaj dochodzą konsultacje społeczne, analizy. Samo badanie siły wiatru to 12 miesięcy.

W uchwalonej przez Sejm ustawie konsultacje są dodatkowo rozszerzone, nie tylko w gminie realizującej inwestycję, lecz także w pobliskich.

U nas pierwsze farmy powstały w 2008 r. i ustaliliśmy podobne zasady. W 2002 r. wprowadziliśmy konsultacje społeczne pod kątem budowy farm, kiedy jeszcze nikt o tym nie myślał. Rozmawialiśmy z mieszkańcami o tym, gdzie możemy budować elektrownie wiatrowe, i przygotowywaliśmy się do realizacji tych inwestycji. Jeśli budowaliśmy farmę, która była w pobliżu sąsiedniej gminy, to i tak musieliśmy ten plan uzgadniać z sąsiadami.

Teraz wójt realizujący inwestycję będzie musiał we wskazanym terminie wystąpić o opinie o projekcie planu miejscowego do włodarzy pobliskich samorządów.

W przeszłości było podobnie. Jeśli inwestycja była na styku gmin, wysyłaliśmy do sąsiada pismo i jednocześnie prosiliśmy o opinię. To się nie zmieni. Jedyne, czego się obawiam, to tego, że udział społeczny może być wykorzystywany przez przeciwników energii wiatrowej. My nigdy nie ukrywaliśmy tego, że chcemy postawić farmę wiatrową. W gminie Kobylnica sytuacja jest o tyle inna, że mieszkańcy wiedzą już, jakie są korzyści, jakie zagrożenia. Przy zmianie planu miejscowego pod kolejne inwestycje konsultacje przebiegały sprawniej, bo mieszkańcy mieli wiedzę na ten temat. Obecnie stoi u nas 47 siłowni wiatrowych o łącznej mocy prawie 100 MW. Problem będzie w tych gminach, w których takich obiektów jeszcze nie ma.

W przypadku Kobylnicy nowe przepisy umożliwią rozbudowę farm?

Tak, jestem już po wstępnych rozmowach z inwestorem. Mamy jeszcze dwa obszary, na których możemy przeprowadzić takie inwestycje. Dodatkowo przygotowujemy zmianę planów, bo w przeszłości nikt nie myślał o fotowoltaice i nie wpisaliśmy tego do dokumentów, a teraz planujemy dywersyfikację, żeby prąd mógł być produkowany w ciągu dnia i w nocy.

A samo uchwalenie planu miejscowego - jaki to dla gminy koszt? W pierwotnej wersji nowelizacji dawano możliwość jego pokrycia z kieszeni inwestora. Z tego pomysłu zrezygnowano, ponieważ mógł otwierać furtkę do korupcji.

Jeżeli wójt, burmistrz patrzy perspektywicznie, to dokonuje również analizy ekonomicznej i tego, jakie korzyści może mieć w przyszłości. Zmiana planu dla danego obszaru to kwota od 200-250 do 300 tys. zł w zależności od wielkości farmy wiatrowej i jej mocy. Dla niektórych gmin może to być bardzo poważny wydatek, ale zwróci się z nawiązką w przyszłości, kiedy elektrownia powstanie. Z reguły inwestycje są realizowane na obszarach prywatnych, ale u nas mamy też siłownie wiatrowe na gruntach komunalnych i z tego czerpiemy korzyści w postaci czynszu dzierżawnego. On jest zdecydowanie wyższy niż podatek od nieruchomości. Ale są inne korzyści - podatki i opłaty lokalne wynikające z przepisów - 2 proc. od wartości budowli. Jeżeli zawrzemy kontrakt o wartości 500 mln zł - a takie dwa realizowaliśmy na naszym terenie - to trzeba liczyć, że od ok. 40 proc. tej kwoty, czyli od 200 mln zł, mamy 4 mln zł rocznie wpływów podatkowych do budżetu. Jeżeli dobrze napisze się umowę, to gmina nie może na tym stracić. My z reguły podpisywaliśmy porozumienia z inwestorami, w których nakładaliśmy obowiązek zwrotu poniesionych przez gminę kosztów, jeśli farma ostatecznie by nie powstała. Nie ma tutaj mowy o procederze korupcjogennym, a inwestor ponosi ryzyko związane z realizacją inwestycji.

W trakcie prac w Sejmie padł też pomysł, który ostatecznie nie zyskał akceptacji posłów, żeby umożliwić budowę farmy w odległości 500 m od zabudowań, ale po przeprowadzeniu referendum. Co pan o tym sądzi?

Wystarczy przeanalizować, ile referendów w Polsce dochodzi do skutku. To ułamek. Przepis byłby martwy. Gmina poniosłaby koszt przeprowadzenia referendum, a wynik najprawdopodobniej byłby nieważny ze względu na zbyt niską frekwencję. Dodatkowo mogłoby dojść do napięć społecznych, bo do takiego referendum poszliby głównie przeciwnicy realizacji inwestycji.

Dodatkową zachętą dla mieszkańców ma być przeznaczenie dla nich przez inwestora 10 proc. mocy zainstalowanej elektrowni, przez co mają zyskać status prosumenta wirtualnego. Czy to dobre rozwiązanie?

Już 10 lat temu chcieliśmy wspólnie z inwestorem wprowadzić partycypację społeczną przy budowie elektrowni wiatrowej. Inwestor miałby partycypować w kosztach zużycia energii elektrycznej przez mieszkańców, a energia ta pochodziłaby z jego farmy wiatrowej. Przeprowadziliśmy analizę dla jednej miejscowości, zostały nawet zawarte akty notarialne, ale ustawa z 2016 r. zablokowała te rozwiązania. Dzisiaj mieszkańcy mają trochę pretensji do inwestora, ale on nie miał na to wpływu.

Teraz przekazanie tych 10 proc. będzie obligatoryjne.

Tak, ale w przypadku gminy Kobylnica te dwie farmy produkują siedem razy tyle energii, ile ma zapotrzebowania cała gmina. W takiej sytuacji gdzie mieszkańcy mieliby zużyć te 10 proc.? To chyba było nie do końca przemyślane. Można było w większym stopniu nałożyć obowiązek partycypacyjny związany z dostawą energii elektrycznej dla mieszkańców. W ustawie jest mowa o tym, że każdy mieszkaniec będzie mógł objąć udziały nie większe niż 2 kW i odbierać energię w cenie wynikającej z kalkulacji maksymalnych kosztów budowy. Pewnie zachęci to do korzystania z energii odnawialnej i będziemy mieli więcej zielonej energii.

Farmy wiatrowe to również pewne zagrożenia. Najczęściej wskazuje się na śmiertelność wśród ptaków. Jakie problemy zaobserwował pan u siebie w gminie przez te 15 lat, jaka jest ich skala?

Pojawiają się ze strony mieszkańców głosy dotyczące szumu czy lekkiego hałasu. Skala tego zjawiska jest uzależniona m.in. od wilgotności powietrza, ale też od strony, z której wieją wiatry. Nakazujemy wtedy inwestorowi ponowne przeprowadzenie badań akustycznych i szukamy rozwiązań, żeby wyeliminować czy zmniejszyć te negatywne skutki. Inwestor na etapie inwestycji przeprowadza badania dotyczące ptaków, a później, zgodnie z raportem oddziaływania na środowisko, jest zobowiązany sporządzić raport dotyczący ich śmiertelności. Na pewno nie jest prawdą, że stamtąd, gdzie są farmy, wyprowadzają się zwierzęta. U nas na polach widać zwierzynę płową - sarny, jelenie. Ale również zające, lisy, a ostatnio pojawiły się nawet wilki. Jeżeli chodzi o uprawy, to również nie ma przypadków, żeby wysychała ziemia, a takie głosy również słyszałem, że wokół wiatraka jest pustynia, bo wysusza glebę. Nic takiego nie ma miejsca.

Jeśli ustawa wejdzie w życie w pierwszej połowie tego roku, to kiedy w gminie staną nowe wiatraki?

W 2025 r.

Szybko, ale dłużej pewnie potrwa to w gminach, które do tej pory nie miały wiatraków, a w szczególności w tych, które nie mają planów miejscowych. Jak szybko powinny sobie z tym poradzić?

Myślę, że do 30 miesięcy. Ale trzeba też wziąć pod uwagę to, że w naszej gminie jest dużo gospodarstw wielkopowierzchniowych. Nie musimy więc rozmawiać o inwestycji z 20 rolnikami, a z jednym, który dysponuje obszarem 800 ha, na którym może powstać farma. Wprawdzie sytuacja w gminie przez ostatnie osiem lat się zmieniła, bo na jej teren sprowadzili się nowi mieszkańcy - w 2016 r. liczyła 10 tys. mieszkańców, a dzisiaj jest to 13,5 tys., więc do końca trudno przewidzieć, jak będą przebiegały nowe, rozszerzone konsultacje, ale uważam, że mieszkańcy są ważniejsi niż inwestycje i te konsultacje są potrzebne.©℗

Rozmawiał Krzysztof Bałękowski